Naso del Lyskamm. Zwieńczenie kolejnego, wysokogórskiego wyjazdu na masyw Monte Rosa.
Buongiorno.
Ciao amici.
Za oknami jesień już niestety. Rozpoczynając ten wpis za oknami leje, niezmiennie od rana.
Wracam jednakże do wakacyjnych wspomnień kolejny raz i tak będzie podczas każdych kolejnych wpisów. Był czas dla rodziny i znajomych i krótka opowieść z wizyty w magicznym miejscu jakim niewątpliwie jest Zamek Krzyżtopór i jedna z sandomierskich winnic. Tym razem wracamy w Alpy. Na masyw Monte Rosa. Tym razem inna rodzina. Górska. Męska.
Mocno zmęczeni wróciliśmy do schroniska. Ale satysfakcja 100%. Robocza nasza ekspedycja nazwana została Lyskamm Enervit Expedition. Co sugerowałoby że celem naszej włóczęgi miał zostać jeden ze szczytów Lyskamma. Wschodni lub Zachodni. Jednak podczas obrad przy napoju bogów podjęliśmy decyzję że kolejny dzień z racji naszego powrotu do Polski nie może być tak długi jak ten poprzedni a Lyskamm jest bardzo wymagający i pochłania sporo czasu. Wybraliśmy opcję zwaną że wilk syty i owca cała czy jakoś tak. I stanęło na tym że zdobędziemy szczyt który w nazwie ma Lyskamm. Naso del Lyskamm. Sąsiadujący z naszymi niezdobytymi jeszcze graniami Lyskamma, zachęca do zapoznania się z nim. Czas podejścia i zejścia także akceptowalny. Wybór padł na niego a główne wierzchołki Lyskamm zostały odłożone na czas przyszły. Stały. Stoją. Pewnie stać będą i czekać na nas. Zdobywców. I tak też uczyniliśmy. Poranne wczesne śniadanie. Bez pośpiechu.
Przepakowani. W zupełnie innej formie. Przynajmniej ja. Moi kompani zarzucają mi wiecznie że skoro ja jestem zmęczony to nie znaczy że oni również są. Correct. Oni nigdy się nie męczą. To prawdziwi strongmeni. Niezniszczalni. Lodowi wojownicy. Ja przy nich jestem tylko marnym dodatkiem, wykorzystywanym do noszenia liny. Czyli tragarz wysokościowy.
Odziani, z przytroczonymi rakami, związani liną wyszliśmy jak zwykle jako jeden z ostatnich zespołów. Lodowiec o tej porze zmrożony. Mostki śnieżne stabilne. Szybko pokonujemy wysokość. Po nieco ponad godzinnym podejściu, na wysokości skrętu na Piramidę Vincenta my skręcamy w lewo i trawersujemy lodowiec w kierunku ściany Naso. Pomimo nocnych opadów śniegu ślad jest dość dobrze widoczny. Nie ukrywam że podejście pod ścianę dłuży się niemiłosiernie. Obserwujemy możliwości podejścia. Wybieramy wariant z drogą mikstową. Obchodząc lodowiec od lewej strony stajemy przed kamienistą, sypką gdzieniegdzie drogą wiodącą do góry. Zostawiamy w szczelinach plecaki i idziemy na lekko. Początek podejścia nieco mnie wkurza. Nie lubię tego typu podłoża. Sypiące się kamienie spod nóg. Pierwsze 100 metrów nawet mnie wkurzało. Stosując czasem lotną asekurację pokonujemy kolejne metry. W końcówce tego kamienistego podejścia pojawiły się tyczki ułatwiające wybór prawidłowej drogi.
Najlepsze przed nami. Jęzor lodowca który pokazał się przed nami nie stanowił wielkiego technicznego utrudnienia lecz droga wyglądała na taką która ma się nie skończyć. Krok po kroku pieliśmy się do góry. Na szczęście po lewej stronie towarzyszył nam widok na masyw Mont Blanc i starając się nie patrzyć do góry osiągaliśmy kolejne metry. Były też przerwy gdyż jeden z moich strongmenów potrzebował zaczerpnąć powietrza. Jęzor lodowca skończył się i ponownie weszliśmy w teren kamienisto-mikstowy. NIe tak długi jak poprzednio i całe szczęście. Widziałem już przed sobą zakończenie tego podejścia i ostani śnieżno-lodowy odcinek do pokonania przed samym szczytem. Wspomagając słownie naszego kolegę osiągamy szczyt. Ostatni trawers do szczytu jest przedłużeniem odnogi prowadzącej na jeden z Lyskamm a z drugiej strony schodzący do doliny prowadzącej od Matterhornu.
Powiem wam że trawers tym śnieżnym nawisem zrobił na nas wielkie wrażenie. Ten zachwyt potęgował dodatkowo wiejący wiatr.
Na szczycie spotykamy przewodnika z dwójką niemieckich wspinaczy. Oni się zajadają a my tu bez niczego. A w brzuchu pustka. To podejście wyssało z nas mnóstwo energii. A czy było warto zapytacie? A jakże. Piorunujący widok na czterotysięczniki które już padły naszym łupem czyli wspomniana wcześniej Piramida Vincenta, Parrospitze i Signalkuppe i pozostałe. A nad nimi orgia chmur. Dodatkowo słońce jakby pozazdrościło chmurom i wtóruje im tworząc niesamowity, nieziemski obraz. W pewnym momencie nad Vincentem pojawia się obraz przypominający dwa spodki UFO nad górą a wszystko to tworzą chmury. Uwierzcie, niesamowity widok. Urzekający. To w górach cenimy sobie bardzo. Tą zjawiskowość i nieprzewidywalność. Zapominamy o trudach podejścia.
Zejście nie stanowi żadnych problemów. Oczywiście wykorzystujemy asekurację lotną i szybko meldujemy się przy naszych plecakach. Posilamy się soczyście. Herbata i schodzimy w kierunku przełęczy. Pojawiają się dość silne podmuchy wiatru które powodują że ten odcinek strasznie się dłuży. Przed nami zejście do schroniska. Mostki śnieżne nie wyglądają już tak stabilnie jak rankiem.
W schronisku przepak i schodzimy w dolinę. Pierwszy lodowiec na którym miałem okazję w ubiegłym roku trochę się przejechać pokonujemy w rakach i czekanem.
Do kolejnego bardzo ciężko nam się schodzi. Kolejny lodowiec pokonuję również w rakach. Jakoś nie ufam tym lodowym zakamarkom. W tym też miejscu zamieniam kilka słów po włosku z włoskimi wspinaczami którzy bardzo cenią sobie naszych himalaistów z Kukuczką na czele. Na moją refleksję związaną z Simone Moro odpowiadają, non di piace, czyli nie podoba im się on i nie chcą tego komentować. No cóż. Ciao. Na odchodne i lecimy dalej. Przesadziłem. Schodzimy jak z krzyża zdjęci. Przed nami jeszcze ostatnie ostre podejście. Wchodzimy do stacji kolejki gondolowej. Ręka zamawia po butelce coli. Barman pyta skąd jesteśmy i dziwi się że nie chcemy piwa. Jesteśmy przecież Polakki. W międzyczasie podśpiewuje wesoło. Mnie intryguje herb na jego koszulce. Przekonany jestem że to koszulka Genovy, włoskiego klubu z serie A, ale okazuje się że to Cagliari. On sam pochodzi z Sardynii. I tak oto chwila rozmowy zamienia się w wesołą pogadankę. Sprzątamy po sobie co wzbudza w naszym znajomym dodatkowe uznanie. Na odchodne słyszymy do zobaczenia. Ciao.
Zjeżdżamy na dół. W miasteczku był plan na kąpiel w potoku górskim ale pogoda jakaś taka dziwna. I to nasze zmęczenie. Przebieramy się i wędrujemy do naszej knajpy z ubiegłego roku aby móc delektować się pyszną pizzą. A tu klops. Covid spowodował że zamknięto kuchnię i pizzę można zjeść tylko odgrzewaną. Dziękujemy i szukamy dalej. Przechodzimy na drugą stronę potoku i meldujemy się w niewielkiej knajpce. Drewniana zabudowa. Kilka stolików. Siadamy. W menu sporo pozycji. Królują pizza i pasty. Jak się okaże wybór padnie na tagliatelle w wersji domowej, wykonanej przez szefową kuchni, okraszoną różnymi oliwami i wielką ilością parmezanu. Prostota górą. Na deser doppio espresso. Najchętniej zostalibyśmy na noc w tym urokliwym, włoskim miasteczku ale musimy wracać.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze w markecie. Wielki wybór formaggio, prosciutto, świeżo krojona pancetta. I wino. Wracamy. Zakupy bardzo udane są dopełnieniem, kolejnego bardzo udanego wyjazdu. Był inny niż poprzednie. Cięższy. Dla mnie szczególnie. Niezagojone rany nie pomogły w aklimatyzacji. A wysokość w gojeniu tych że ran. Ale było zawodowo.
Kolejne bardzo cenne doświadczenie. Nie zdobędziemy go w naszych, z całym szacunkiem pięknych Tatrach. Nie mamy lodowców. Niestety. Ale jesteśmy przekonani że każdy taki wyjazd wzmacnia naszą psychikę i kolejnym razem niebezpiecznie wyglądająca grań Lyskamm padnie naszym łupem.
Monte Rosa to świetny poligon. Oczywiście bez doświadczenia nie jedziemy. No chyba że z przewodnikiem. I sam trening wysokości. To idealne pole.
Z wielką przyjemnością zostawiam Was ze zdjęciami i tą krótką opowieścią o naszych górskich przygodach.
Buonasera amici.