Val di Fassa – włoskie szaleństwo na nartach

Home » Val di Fassa – włoskie szaleństwo na nartach

Ciao

Benvenuti tutti

Biegówki w marcu w Dolomitach? Co za fantastyczny pomysł. Bo bardzo udanym i zarazem ciężkim sezonie w Jakuszycach, wraz z rodziną i znaną ekipą, udaliśmy się do Pozzo di Fassa aby w słonecznej scenerii korzystać jeszcze ze śniegu i pławić się jednocześnie w słonecznych promieniach, bawiąc się na śniegu, jedni na zjazdówkach inni jeszcze na biegówkach.

Pomysł z wyjazdem do Włoch w czasie trwania sezonu zawsze chodził mi po głowie, lecz wiecznie coś stało na przeszkodzie. 

Tym razem decyzja została podjęta dużo wcześniej, dopasowana do aktualnych realiów mojego życia przewróconego o 180 stopni, wtopiona w brak przeciwskazań co do wyjazdu zarówno u chodzącego do szkoły jeszcze syna czy też planów urlopowych mojej żony. Poza tym trzon wyjazdowej ekipy stanowili znani Wam już Ala i Piotr, Ewa i Przemek oraz Monika. Dolomity zawsze przykuwały moją uwagę i każde miejsce zaproponowane zostało był zaakceptowane bez chwili zastanowienia, zimą z perspektywą pobiegania na lodowcu szczególnie. I zapewniam że po ciężkim, intensywnym sezonie nie jechałem tam z myślą o wypoczynku tylko z miejsca zacząłem obserwować ewentualne miejsca które pozwolą jeszcze na radość z biegania na nartach w słońcu. 

Dolina di Fassa czyli Val di Fassa w pełnym sezonie oferuje kilka miejsc aby tą czynność uprawiać. Sama miejscowość czyli Pozzo di Fassa ma trasę narciarską i tu ciekawostka, przez Pozzo di Fassa przebiega trasa Marcialongi czyli włoskiego odpowiednika naszego Biegu Piastów. Ale jakie będą warunki śniegowe dowiemy się dopiero po przyjeździe. Szymek zdecydował się jeździć na desce, żona stwierdziła że będzie biegała razem ze mną. 

Wyjazd na dwa auta, bagażniki dachowe wypełnione sprzętem narciarskim. Jedziemy. Trasa najbrdziej typowa czyli po drodze mijamy Drezno, Monachium, dalej Kufstein w Austrii i kierunek na Bolzano. Tu docieramy późnym popołudniem. Zakupy spożywcze i jedziemy do siebie. Lekka korekta trasy, długi podjazd, idealny na rower, mgliście, robi się śnieżnie, coraz więcej zakrętów, stromo. Dojeżdżamy do Pozzo di Fassa po 19. Nasz apartament mieści się na piętrze. Szybki podział miejsc noclegowych, zabieramy się za kolację. Króluje carbonara i wino.

Rano budzimy się wcześniej. Śniadanie i idziemy zorientować się co i jak z karnetami, wypożyczalnią sprzętu dla Szymka. Ja w punkcie informacyjnym dowiem się  gdzie i jak mamy dojechać na przełęcz San Pellegrino, gdzie jest ośrodek narciarski oferujący jeszcze świetne warunki do narciarstwa biegowego.

Wyposażam Szymka w karnet i deskę i oddajmy go w opiekę pozostałej ekipy. My razem z żoną wsiadamy do skibusa – świetne rozwiązanie, perfekcyjne, ilość linii, połączenia – wszystko działa ekstra. Pierwszego dnia docieramy na parking pod stacją narciarską i próbujemy znaleźć połączenie do naszej stacji. Chwila konsternacji, rozmowy z kierowcami i ostatecznie znajdujemy stację przesiadkową i docieramy po 12 pod naszą stację. Kupujemy bilety, wejściówki, w cenie 5 euro za osobę, zapoznajemy się z przebiegiem tras i ruszamy. Pierwsze kroki powolne, śnieg mocno nasłoneczniony, dusi nartę, myślę sobie narta nie zrobiona na taką temperaturę, będzie fizycznie ale po nastu metrach narta napiwszy się śniegu zaczyna jechać. Jesteśmy praktycznie sami. W głównej części stacji mamy do wyboru dwie trasy, jedną typową stadionową, 800-set metrową i drugą nieco dłuższą, 1,9 kilometrową. Dość szybko zapoznaję się z tymi wariantami lecz później uciekam na wariant najdłuższy – 10 km. Trasa nazywa się Campo d’ordo.

Początek to podbieg. W sumie pierwsze 3 km to podbieg. Różnica o tej porze jest taka że w zacienionych miejscach narta dostaje gwałtownego przyśpieszenia, jednak wystarczy odrobina słońca i narta hamuje jak hamujący odrzutowiec. NIemniej otoczenie, zero ludzi, świetnie przygotowana trasa, stanowi że jest ogólnie mówiąc – zajebiście. Nie robię całej pętli, wracam na stadion i ostatnie kilometry biegamy razem wraz z żoną. Zostawiamy sobie zaplecze w postaci trasy 5-cio kilometrowej. Co do cen. Cały dzień biegania kosztuje 9 euro a bilet po 12.30 kosztuje 5 euro. Całe centrum nosi nazwę – Alochet, cross country ski centre. San Pellegrino Pass. 

Pierwszy dzień rewelacyjny, ja na liczniku mam 23 km, żona trochę mniej ale każdy z nas jest bardzo zadowolony. A co u zjazdowców? Pierwszy dzień we mgle. Widoków za bardzo nie ma. Szymek zmęczony. Powrót na deskę po dłuższej nieobecności musi boleć. 

Pierwszy dzień kończymy w pobliskiej knajpie. Jest wybornie i smacznie. Da Michele Pozzo. https://www.damichele.org

Wieczór kończymy w naszym apartamencie. Wino smakuje świetnie. 

Drugi dzień jest już łatwiejszy. Wiemy już gdzie i jak się przemieszczać. Śniadanie. Odprawiamy Szymka ze znajomymi a sami udajemy się na przełęcz. Bilet całodniowy jest nieco droższy jak już wspomniałem, ale i warunki rankiem są znacznie lepsze. Pierwsze kilometry rozgrzewkowe a później ponownie podbieg i jest szybko, dynamicznie, perfekcyjnie, słonecznie, jednym słowem bosko. Tym razem pokonuję całą pętlę. Wracam na chwilę na stadion, odnajduję żonę, kontemplujemy zdecydowanie zarąbistą pogodę i magiczne widoki. To jest czyste szaleństwo. Bez pośpiechu, z chodną głową, czyścimy umysły. ładujemy akumulatory. Tego dnia dystans się zdecydowanie powiększył. Brawo dla nas. A zjazdowcy? Szymek umęczony do takiego stopnia że zastanawia się czy kolejnego dnia nie odpuścić. Zostawiamy temat na kolejny poranek. Wieczorem ucztujemy w naszym apartamencie. Króluje a jakże makaron, ale poza tym są sałatki, sery i wino. 

Można by stwierdzić że każdy kolejny dzień jest taki sam ale nie, nie u nas. Kolejnego dnia Szymek postanawia zamienić deskę na narty i zanim zdążymy wyjechać z Pozzo, dzwoni Ala że Szymon zjedzie na dół z karabinierami. Na szczęście nic się nie stało, to tylko delikatne zmęczenie materiału. Wieczór tym razem w pizzerii. Doskonale ciasto. Pizzeria Winkler. 

My biegamy do czwartku. Dzięki uprzejmości Piotrka, zabieramy jego auto i jedziemy poszukać alternatywnych tras biegowych przy okazji zwiedzając pobliskie miejscowości takie jak: Moena czy Canazei. Nigdzie poza San Pellegrino nie znajdujemy warunków do biegania zatem ostatni, pożegnalny etap biegówkowej eksploracji ma miejsce w doskonale znanym już nam ośrodku Alochet. Rozmawiam jeszcze trochę z obsługą obiektu, podpytując jak kształtują się ceny lekcji na nartach, ceny wypożyczenia kompletu sprzętu. I tak godzina lekcji stylu klasycznego to koszt rzędu 30-40 euro za godzinę, każda kolejna osoba to dodatkowe 10 euro, w przypadku dwóch godzin mnożymy koszt razy dwa. Koszt wynajęcia sprzętu to kwota 12 euro za jeden dzień. nieco inne stawki jak nasze jakuszyckie. 

Koszt skibusa to  w wariancie 7 dniowym 20 euro bez karty Fassa Card i 9 euro z kartą. Więcej nahttps://www.fassa.com/it/skibus. I uwaga. Dwa razy mieliśmy kontrolę biletów. Zapomniałem zapytać ile  kosztuje kara za brak ważnego biletu ale skoro w Rzymie za brak biletu to koszt 100 euro, domyślam się że stawka jest podobna. Koszt 6-dniowego karnetu dla ucznia to 233 euro. 

Skibus to świetne połączenie jeżeli chcemy wjechać przykładowo w Pozzo di Fassa na górę i mam wrażenie, niezliczoną liczbą kilometrów dotrzeć do przykładowo Canazei i wrócić ponownie skibusem. Rewelacyjne.

Czwartkowy dzień ja poświęciłem na wspólną zabawę na nartach zjazdowych z Szymkiem i pozostałą ekipą, żona wybrała wariant zwiedzania. Jako że nie zabrałem swojego sprzętu zjazdowego, posiliłem się wypożyczalnią www.buffaure.it i wybierając za namową Przemka, szybkie narty Fischer RC4 w kolorze szybkim, dołączyłem do grona zjazdowców. Pierwsze szusy szybkie i za szybkie. Sprzęt okazał się za szybki i dalsze metry pokonywałem nieco spokojniej. Później jeszcze dwa czy trzy razy przesadziłem z prędkością i nie zdążyłem ze skrętem co skończyło się jazdą na dupie. 

Jednodniowy fan. Pragnę w tym miejscu pochwalić Szymka, jego jazda na desce naprawdę wygląda okazale. Bravissimo. Pozostali zjazdowcy to wysoka liga. Widać długoletnią praktykę. Panowanie nad nartą pierwsza klasa. I wielka przyjemność obserwacji. Kulinarnie i widokowo czwartek udało się zespolić idealnie. Ristorante wysoko na przełęczy, widoki obłędne, jedzenie, trunki bardzo dobre. Świetnie spędzony wspólnie czas.

Wnioski. Zostaję przy biegówkach. Zdecydowanie więcej dają mi radości, może przez fakt innego, bardziej mnie satysfakcjonującego zmęczenia.

Il generale, jak podsumowują to sami Włosi. Nie dziwię się tym co odpuścili sobie narty zjazdowe u naszych południowych sąsiadów a w szczególności nasze stoki gdyż niczego im nie ujmując to co zastałem w Val di Fassa to jakiś kosmos. A zobaczyłem niewiele, rzec możny by że liznąłem kawałek gór. Cudownie utrzymane, perfekcyjnie połączone, słońce, aperol i doskonałe deski. Poza tym cudowne towarzystwo. 

W przyszłym roku również się wybieramy do Włoch. Może Val di Gardena? Zobaczymy. Na tą chwilę świetne warunki treningowe z cudownymi pejzażami w tle. 

Ci vediamo

Buona giornata.