Sierpniowe zmagania w masywie Monte Rosa

Home » Sierpniowe zmagania w masywie Monte Rosa

Masyw Monte Rosa


Buona sera

Ciao amici

Jest wena, są święta, nadrabiamy blogowe zaległości. 

Z czerwca przenosimy się do sierpnia, z wcześniej opisywanego Czeskiego Raju do dobrze znanego nam masywu Monte Rosa, znajdującego się na granicy włosko-szwajcarskiej. Plany wyjazdowe jak zawsze były bardzo ambitne z królującą po włoskiej stronie granią Lyskamm. 

Trzon ekipy znany: Kuba „Ręka”, Kuba „Ninja”, Wojtek, który był z nami lata poprzedniego w Szwajcarii i naturalnie ja.

dobry trening

mnóstwo emocji

sierpniowa ekipa

Wybieramy się w długą drogę pełni entuzjazmu i ogromnych nadzieji. 

Kierunek Alagna Valsesia. Włochy.

Na miejsce docieramy przed północą i zgodnie z planem rozbijamy namioty na parkingu przed wjazdem do miasta. To było świetne posunięcie jak się później okaże. Rankiem, na spokojnie jest czas na śniadanie, jest czas na przepak i spokojne dojście do naszego Rifugio czyli schroniska, łapiąc bardzo potrzebną aklimatyzację. Oczywiście podczas spaceru na kolejkę znajdujemy chwilę aby wypić espresso doppio i cornetto con marmolade. Każda kawa w takich okolicznościach przyrody smakuje wybornie. Kupujemy bilety na kolejkę i przemieszczamy się na wysokość 2971 m.n.p.m. i stąd czyli Passo Salati wyruszamy w podróż do Capanna Gnifetti 3647 m.n.p.m. 

Spokojne, łapiąc bardzo potrzebną aklimatyzację podchodzimy z kilkoma przerwami do schroniska. Martwią mnie dwie rzeczy, ból w moim kręgosłupie w odcinku lędźwiowym i bardzo niski poziom ostatniego lodowca zaraz przed schroniskiem. Dotychczas w poprzednich latach do schroniska podchodziliśmy od czołowej strony. W tym roku okazało się że wejście do schroniska znajduje się tylko z tyłu i samo wejście możliwe jest dzięki specjalnym drewnianym platformom zbudowanym przez gospodarzy. Ocieplenie klimatu robi swoje. 

przed lodowcami

z podejścia

Popołudnie i wieczór spędzamy na dyskusjach i planach aklimatyzacyjnych na kolejny dzień. Rano meldujemy się na śniadaniu. Ustalamy porządek wpięcia w linę. Prowadzi Wojtek, w środku Kuby, i zamykający stawkę ja. 

Ten dzień potraktujemy mocno szkoleniowo. Nasze dziabki jak i my sami stajemy na szczytach: Balmenhorn 4167 m.n.p.m., szczyt oddzielony wejściem na niego wielką szczeliną, na górze charakterystyczny schron. (Podczas naszego wejścia spotkaliśmy dwójkę znajomych z Zielonej Góry którzy zdobyli w pięknym stylu Dufforspitze – największy szczyt Szwajcarii), Corno Nerro 4322m.n.p.m., wejście z jednym wyciągiem, fajny mikstowy wspin, dający dużo satysfakcji ale i podnoszący nam ciśnienie. Dalej przenieśliśmy na Ludwigshohe 4344 m.n.p.m., i na deser ze świetnym podejściem wspinaczkowym pod grań Parrotspitze 4443 m.n.p.m.

na lodowcu

większe

szczeliny 

Pierwszy dzień okazał się dniem wymagającym acz dającym nam niezły wycisk. I mnóstwo satysfakcji. Niestety ból w plecach się nasilał co mnie martwiło. Ale tłumaczyłem sobie że wieczorem poleżę i odpocznę. I Rano obudzę się jak nowo narodzony. Jeszcze jedna bardzo smutna refleksja. Zmienił się obraz lodowca w porównaniu do ostatnich latach. Szczelin jest więcej, są większe. Lodowiec niestety się zmienia. 

Kolejnym dniem miał być dzień z Lyskammem 4527 m.n.p.m. Najtrudniejsza grań w tym masywie. Towarzyszy jej obiegowa opinia „pożeracza”. Rano na śniadaniu z plecami nie było za dobrze, ból się wręcz nasilił. Niemniej ustaliliśmy z chłopakami że wyjdziemy i podejmiemy decyzję co dalej już w drodze. Wyzwania nie podjął „Ninja”. Postanowił dla własnego spokoju kontemplować widoki ze schroniskowego tarasu. 

alpinista

skalna aktywność

My wyruszyliśmy i w szybkim tempie zameldowaliśmy się pod Lyskammem. Pierwsze wejście pod ścianę i wejście na grań oddzielały dwie długie, brzeżne szczeliny. Ból podczas podejścia niestety się nasilił i promieniował dość intensywnie moje lędźwie, zważywszy na trudności na nas czekające podjęliśmy decyzję że nie będziemy podejmować ryzyka. Stojąc w promieniach wschodzącego słońca obserwowaliśmy dwójkę wspinaczy którzy solo podeszli pod grań, i trochę nas korciło, a ja nie lubię się poddawać, jednak ból wygrał. Wycofaliśmy się. Rozwiązaliśmy linę, ja zszedłem na dół, a Wojtek z Ręką weszli jeszcze na Piramidę Vincenta. Lyskamm został niepokonany. 

wczorajsze „czterotysięczniki”

jedna zeszczeolin przed Lyskamm

Zeszliśmy na dół. Po drodze spotkałem jeszcze parę Włochów z Jack Russel Terrierem i z nimi wymieniliśmy poglądy dotyczące i samych gór oraz psów naturalnie. A później wróciliśmy na parking, wykąpaliśmy się jeszcze w potoku, świetny pomysł i naturalnie nakarmiliśmy nasze żołądki w dobrzej znanej nam knajpce. Królowała pizza. 

W drodze do Polski wizyta w spożywczaku gdzie uzupełniliśmy zapasy sera, pancetty, prosciutto i wina. Do domu dotarliśmy nad ranem. Czy wyjazd był udany?

przed nami Lyskamm

I tak i nie. Szkoleniowo było dobrze. Mentalnie chyba nie. Lyskamm dalej nie otworzył przed nami swych bram. Drugi rok z rzędu wracam na tarczy. Dufforspitze w ubiegłym roku. Teraz Lyskamm. Mam swoje przemyślenia. Nie wiem czy nie powinniśmy czegoś zmienić. 

Zostawiam Was z lekturą i zdjęciami. 

Ci vediamo.