Monte Baldo – kolarski „creme de la creme”🇮🇹

Home » Monte Baldo – kolarski „creme de la creme”🇮🇹

przełęcz z Rifugio Graziani


Buongiorno

Sobota powoli budzi się do życia. Delikatny wiatr, fale nad jeziorem, na brzegu jeziora pojawiają kejterzy, surfingowcy, i pozostali korzystający z dobroci wody i wiatru. Ja stawiam się również na brzegu jeziora i daję odpocząć zmęczonym nogom. Woda działa kojąco.

Dzisiejszy dzień zapowiada się równie ciekawie a nie wie czy nie będzie to  Cream de la creme tego wyjazdu, ponieważ tego dnia chcemy się zmierzyć z kolejnym kultowy podjazdem znanym z tegorocznego giro di Italia – Monte Baldo.

obrazy z podjazdu

ciągle pod górę

walczący Michał

Na Monte Baldo można wjechać na kilka sposobów. Najdłuższy jest podjazd od Caprino Veronese, 26 km i średnia ponad 6%. Tym podjazdem jak później się okaże będziemy zjeżdżać. Od Avio 21 km ze średnią 7%, od strony Mori przejazd przez Besagno, ponad 22 km i średnia powyżej 6%, czy też od Nago, 20 km i średnia około 5%. Pozostali ciclisti bedą na Monte Baldo korzystając z kolejki która razem z rowerami wjedzie w okolice szczytu. Plany na później. Penetrowanie ścieżek wokół masywu.

My na podbój Monte Baldo wybieramy się w trójkę. Michał, Marcin i ja. Plan zakłada dotarcie do Riva del Gardą, później transfer rowerowy ścieżkami do Rovento i Mori by skręcając w prawo na rondzie wjechać na drogę prowadzącą na przełęcz. Przed nami ponad 1400 m przewyższenia. 

niesamowite obrazy

cisza i spokój

rower i walka

Zjadamy pożywne śniadanie, cornetto con marmolade, un caffe, napełniamy bidony i wyjeżdżamy. Powoli kręcimy w kierunku Riva. Nogi wyglądają nieźle. Czują się równie dobrze. Zaraz na początku Riva wjeżdżamy w starą część miasta i zaczyna się dosłownie wspinaczka. Średnio po 10, 12% wąska dróżka ciągnie się pod górę. Zostaję z tyłu przepuszczając samochody a Marcin z Michałem uciekają mi w mgnieniu oka. No ładnie. Świetnie zaczyna się ten dzień. Myślę sobie. Dopiero początek a ja mam już taką stratę. Na szczęście chłopaki czekają na nie na górze gdzie zaczyna się w miarę płaski, długi, ponad 12 kilometrowy odcinek ścieżki rowerowej prowadzącej do Rovento. Otoczenia gór i rosnących wokoło winogron tworzy fantastyczny krajobraz. Pojawia się coraz więcej ciclisti. Niektórzy próbują nawet nam udowodnić że są u siebie i są szybsi. No cóż. 

rifugio Griziani

pychota

Docieramy do wspomnianego wcześniej ronda i zaczynamy właściwy podjazd. Marcin powoli oddala się od nas. Ja z Michałem jedziemy razem. Pamiętając co się wydarzyło w czwartek podczas podjazdu na Monte Bondone, tym razem postanawiam jechać w tempie Michała, który jedzie według parametrów z pomiaru mocy. Pierwsze zakręty nie zapowiadają tego co się wydarzy po kilku kilometrach. Jest ciepło. Jest perfekcyjnie. Obrazy wokoło niesamowite. Zupełnie inne niż te czwartkowe. A sama świadomość miejsca w którym jesteśmy sprawia że moje nogi odzyskują moc i czuję że to może być dobra wspinaczka. Ale zaczyna mieć problemy z żołądkiem. Zwalnia, ciągnie się za mną co jest sytuacją niespotykaną. Mijamy kolejne metry i sytuacja się nie poprawia. Rozważa nawet poddanie podjazdu. Obiecuję mu współpracę. I jedziemy razem. Staram się kręcić w tempie. Jest różnie. Odzyskujemy kontakt z Marcinem.

zdobywcy koszulki w czerwone grochy

Na wysokości Bretonico gdzie pochylenie drogi zwiększa się znacznie Michał ponownie ma duże problemy. Musimy stanąć i odpocząć. Ale najważniejsze jest to że nie ma mowy o poddaniu się. Dzwoni Marcin i informuje że czeka nas z colą. Dojeżdżamy do niego. Cola, kawa i świetnie skrojony garnitur pana kelnera. Pytam co to za marka. Mała manufaktura z Mediolanu. Odpoczęli to można kręcić dalej. Przed nami największe trudności. Jesteśmy na wysokości prawie 1400 m.n.p.m. Ostatnie ponad 200 m bolą moje nogi. Kręcę mniej dynamicznie niż na początku. Ostatnie dwa kilometry proszę Michała który wyraźnie lepiej się poczuł aby dojechał do Marcina. Ostatnie zakręty i jesteśmy na przełęczy. Radość. Zawsze. Kawał dobrej roboty. W rifugio Graziani łupem chłopaków pada gnocchi z gorgonzolą. Kawa i pyszne ciasto. Dodatkowo złoty napój za zwycięstwo. Pomimo dość późnego popołudnia a jest kilka minut po 15 słońce świetnie penetruje. Zbieramy siły na leżakach. Obok odpoczywają trzy włoszki z psami. Nawiązujemy kontakt nie tylko wzrokowy i mija kilka bardzo miłych chwil. Zdjęcia owszem i ruszamy w drogę powrotną która na początku jest utrapieniem. Po chwilowym krótkim zjeździe piękna, urokliwa trasa, trawersującą zbocze delikatnie się nieustannie wznosi. Po kilkuset metrach czeka na nas długo wyczekiwany zjazd. Ponad 20 km szybkiego, trudnego technicznie zjazdu. Nowy asfalt położony na większości drogi świadczy o tym że Giro było tu z pewnością. Naszym celem jest Gardą i później znany nam z poprzedniego dnia powrót na camping. Podczas zjazdu okazuje się że w Marcina rowerze nie wytrzymuje napięcia jedna ze szprych w tylnym kole. Musimy ją wykręcić. Koło lekko bije ale nie uniemożliwia całkowitej jazdy. Czekając na Marcina mija nas kolarka w stroju KTM. Wygląda na zawodowca. Ruszamy już z Marcinem. Wychodzę na zmianę i nadając wysokie tempo po kilku kilometrach dojeżdżamy do wyżej wspomnianej. Ja tą pogoń przypłacam odpadnięciem od peletonu. Z koleżanką zostają koledzy. Ja muszę chwilę odetchnąć. Jak się później okaże z rozmowy Michała rzekoma koleżanka to mistrzyni Niemiec w kolarstwie MTB, jeżdżącą w zawodowej grupie razem z naszym Wawakiem, grupie KTM.

daleko w tle rifugio Graziani

w drodze na następna przełęcz

Dodała również że miała mieć luźny trening ale dzięki nam tempo mocno wzrosło. Wiadomo.

Ostatnie kilometry to luźna jazda. Bardziej spokojna niż w dniu poprzednim. Meldujemy się na campingu. Prawie 140 km, ponad 2 tyś. przewyższeń. Ponad 4,5 tyś spalonych kalorii. Przed nami jeszcze kolacja na którą trzeba dojechać rowerem. Niby tylko 4 km ale na samą myśl moje nogi mówią nie, lecz po kąpieli i odświeżeniu jedziemy do Malcesine, gdzie w restauracji Da Pedro doskonale bawią się nasi kompani. Zamawiamy pyszny makaron i złocisty napój. Wznosimy toast limoncello.

Da Pedro

wyjątkowa pizza zwycięzcy 

Kończymy wspaniały wyjazd, wymagający, trudny, wyczerpujący ale niesamowicie bogaty nie tylko w wewnętrzne refleksje. Rowerowa przygoda i wspólne celebrowanie pasji ma swój niesamowity wymiar.

Niedzielny poranek poświęcamy na spakowanie naszego domku i kilka minut po 9 żegnamy Riva del Garda. Przed nami powrót do domu. 

Przed północą jesteśmy w Polsce. 

Chciałbym podziękować grupie „Garda 2023” za zaproszenie. Fajnie zakręcone różne osobowości. Polecam się na przyszłość. Zresztą z Michałem poczyniliśmy już plany co do podjazdów w kolejnym roku. 

Nie jest to ostatnia wizyta w mojej ukochanej Italii. Pod kilku dniach w pracy wybieram się ponownie ale tym razem zupełnie na południe. Apulia i Puglia. Dwa regiony włoskiego obcasa. Ale o tym w następnym wpisie. 

Arrivederci.

Ci vediamo.

Zostawiam Was ze zdjęciami i opisem.