KAZBEK Gruzja lipiec 2015, part I

Home » KAZBEK Gruzja lipiec 2015, part I
Kazbek w chmurach

Kazbek. Gruzja. Lipiec 2015r.
Zabierałem się do napisania tego wpisu długo, sam nie wiem tak do końca dlaczego. Może fakt że przegrałem, że nie byłem, że nie udało się wejść na szczyt. Choć dzieliło mnie od niego nieco ponad 400 m. Że pogoda rozdawała karty. Że nie do końca dobrze wszystko zorganizowane. Nieważne. Tak czy inaczej jest o czym napisać. Sporo się działo. A góry nikt nie przewróci. Wrócę tam z pewnością. Bogatszy o doświadczenia i z tej wyprawy 2015 jak i innych aktywności które w trakcie lub przede mną. Ale za nim o Kazbeku to.
Poryczałem się jak bóbr. Tak ja, ten sam twardziel, skończyłem czytać książkę – wywiad z Ewą Berbeką, żoną Maćka Berberki, naszego himalaisty który zginął w 2013r. po pierwszym zimowym zdobyciu Broad Peak.

polecam

W międzyczasie skończył się rok szkolny, Red Hot Chilli Peppers i Radiohead wydali swoje bardzo dobre płyty. Odpowiednio The Getaway i A Moon Shaped Pool.

Radiohead

Papryczki

Wracam do Gruzji. Wracam na Kazbek.
Skład ekipy stanowili „wspinacze nizinni” czyli moja wife, Agnieszka, Marta i Waldek oraz „wspinacze którzy zamierzali zdobyć szczyt” czyli poznane wcześniej jaszczurki z Warszawy; Dudzia, Isabel Jaszczurka i Kasia oraz Adam i Bartek i ma skromna osoba jako przewodnik stada.
Plan wejścia na Kazbek obejmował szybkie przemieszczenie się z Tbilisi do Kazbegi (Stepancminda), wypożyczenie lin i namiotu, krótki odpoczynek i próbę wejścia w stylu alpejskim na szczyt przy sprzyjających warunkach, jeżeli ta opcja nie wyda to aklimatyzacja i próby zdobycia zdobycia szczytu metodą oblężniczą.

Start

Spotkaliśmy się na lotnisku im. Chopina w Warszawie. Loty rejsowe do Tbilisi mają miejsce zawsze wieczorem. Wylot zaplanowany był na 22 z minutami. Szybka odprawa, nadanie bagażu, owijanie plecaków folią co by nikt nie zgubił raków, czekanów i innych elementów niezbędnych i start.

ajem i wife

Grupa wspinaczy: Kasia, Bartek, Dudzia i Iza

Podróż minęła bez żadnych przeszkód. Lądowanie o bardzo wczesnej w Tbilisi. Ichnego czasu to chyba 4 z minutami. Różnica czasu to jakieś 2 godziny. Odbiór bagażów i powitanie z Agnieszką i Waldkiem którzy przylecieli do nas z Poznania via Monachium. Lufthansą zachciało się latać. Taniej było.
Wymiana waluty w lotniskowych kantorach i w drogę po przygodę.
Naszym pierwszym celem było dostanie się z lotniska do dworca autobusowego w Tbilisi zwanego Didube. Z tegoż dworca odjeżdża wszystko co się rusza w każdym kierunku gruzińskim a i do Rosji czy też Iranu lub Azerbejdżanu.

Didube o poranku

Didube 

Dosłownie wszystko co może jeździć. My znaleźliśmy transport nie korporacyjny do dworca. Długie negocjacje cenowe. Zabawne momentami. Nieugięci driverzy taxi korpo. Dlatego pojechaliśmy nie korpo. I też było wygodnie.
W drodze dyskusje a skąd i gdzie. Próby negocjacji ceny transferu do Kazbegi. Nieudane. Znaleźliśmy busa marki Merc który pomieścił znacznie więcej nas i bagażów.

pokład merca

wszystko da się zmieścić

I tak w granicach godziny 8 ruszyliśmy Starą Drogą Wojenną do Kazbegi. W drodze większość z nas odsypia lub próbuje tego dokonać. Po drodze mijamy twierdzę Ananuri, ośrodek narciarstwa w Gudauri i Przełęcz Krzyżową zwaną Dżiwari 2379 m.n.p.m. Jest pięknie za oknami. W samochodzie ustalamy że ja jeszcze tego samego dnia będę chciał dojść może nawet pod stację meteo na wysokość 3560 m.n.p.m. i tam zabiwakować. Pozostali wspinacze wybierają opcję z noclegiem przy kościele Cmida Sameba 2170 m.n.p.m. I to był pierwszy mój błąd. Moja wife i jej partnerzy zostają na dole – ładny mi dół – Kazbegi jest na ponad 1700 m.n.p.m. Mając zabukowane przez Booking.com pokoje są spokojni o jakość i dostępność. Jak się później okazało to co na zdjęciach w internecie nie odzwierciedla tego co na miejscu. To że Gruzini delikatnie mówiąc do czyścioszków nie należą to już wiedzieliśmy ale to co poniekąd zastali wife i friends lekko szokowało. Nastąpił odwrót i szukanie innych noclegów. I tu pojawił się Anzor. Jak się później okazało ich i mój przewodnik i kierowca w jednym. Znalazł kwaterę u piekarza Hvitii. I było doskonale. Ale o tym później.

Centrum Stepancmindy

wiejsko

Mówiąc o błędzie, błędach które zostały popełnione w czasie próby wejścia mam na myśli przede wszystkim siebie. Pierwszy błąd – nie rozstajemy się już na początku. Może wytłumaczeniem będzie fakt że ja jednak czasowo byłem ograniczony. Marzyła mi się fantastyczna pogoda i scenariusz wejścia byłby taki: pierwszy dzień stacja meteo, następnego dnia próba rozpoznania terenu do wysokości wejścia na plateau – jakieś 4200 – 4400 m.n.p.m. i kolejny dzień to atak szczytowy z ewentualną możliwością zejścia już przynajmniej do przełęczy na 2600. Miałem z tyłu głowy że na dole zostają inni wspinacze i będą na mnie czekali. I to nie jest dobre rozwiązanie. I nie było. Raz że pogoda, dwa, pewne różnice między nami wspinaczami w przygotowaniu kondycyjnym, aklimatyzacja którą zawsze cza mieć w głowie. Ale najważniejsze w tym wszystkim to czas.
Zdobywanie gór uzależnione jest od pogody. Jest okienko, jest możliwość wejścia. Kolejna podróż na Kazbek a taka z pewnością nastąpi będzie wyglądała zupełnie inaczej. Przylot, obserwacja pogody, okienko, wejście, zejście, celebracja, radość. O
Błędy, nie popełnia ich tylko ten co nie próbuje.
Dobra, nie ma się co mazać.
Przybyliśmy, zjedliśmy.

pierożki, pycha ever

Wizyta w wypożyczalni sprzętu wspinaczkowego, naszym łupem pada namiot, liny, gaz czekany i kaski dla współtowarzyszy. Generalnie co do wypożyczalni, nieźle zaopatrzona, niemniej do namiotu, już po zejściu miałem największe zastrzeżenia. O nim nieco później. Fajni młodzi Gruzini w obsłudze. Trochę rosyjskiego, trochę angielskiego i udało się wypożyczyć to czego brakowało.

cennik

Wizyta w sklepie. Zakup chleba, woda, wina na ewentualną celebrację, przepakowanie i w drogę.
Ja jak już wcześniej napisałem postanowiłem wejść jak najwyżej. Wystartowałem po 12. Żegnałem Kazbegi w słońcu. Im wyżej tym cieplej. Widoki inne niż tatrzańskie czy alpejskie. Cudo.

Cminda Sameba w tle

w dole wioska

część podejścia

o takie widoki

Z Kazbegi 1700 m.n.p.m. do kościółka na 2170 m.n.p.m. prowadzą w sumie trzy drogi. Najłatwiejsza ta dla samochodów zajmuje mniej więcej około 2 godzin. Ja wybieram drogę najtrudniejszą, około 60 stopni nachylenia co z wielkim wyprawowym plecakiem zabiera trochę sił ale mniej więcej po niecałej godzinie melduję się pod kościółkiem.

u podnóża kośćiółka

pierwszy punkt

pięknie

Sam klasztor wzniesiony na wzgórzu w XV wieku. Widok z niego na czterotysięczniki jest niesamowity. Pomimo lekkiego zmęczenia warto, naprawdę warto tu dojechać, dojść. Na dole widać Kazbegi. Wizyta we wnętrzu klasztoru i w drogę. Za mną w tyle pozostają widoki jeszcze piękniejsze niż spod samego kościółka.

widok z ponad 2 tysięcy

do celu

ten sam kościółek tylko z drugiej strony

To must have każdego. Bez wyjątku. Nie każdy musi wchodzić na szczyt. Tu też jest pięknie.

ajem happy

Humor dopisuje. Kieruję się wydeptanym szlakiem pasterskim, zieloną doliną. Tempo niezłe. Jest szansa na meteo jeszcze tego samego dnia. Po półtorej godzinie melduję się na przełęczy 2600 m.n.p.m., gdzie znajduje się pomnik z krzyżem a z niego w oddali widać lodowiec Gergeti i Lodowy Szczyt, nieco w chmurach.

jeszcze raz Kazbek

Z przełęczy droga wydaje się bardzo długa, lekki posiłek, kontrola czasu i niepewność czy uda mi się jednego dnia dojść na 3650 m.n.p.m., tym bardziej że zaczyna doskwierać słońce i brak snu oraz zmiana czasu. Idziemy.
Droga od przełęczy jest dużo ciekawsza. Trawersuję zbocze, które w pewnym momencie przechodzi w dolinę, gdzie płynie rwący potok. Który trzeba pokonać. I tu cofnę się o kilka minut wcześniej. Jeszcze przed przełęczą spotykam trójkę wspinaczy schodzących. Okazuję się że to rodacy. Jaki ten świat mały. A jeszcze większą niespodzianką jest fakt że zostaję rozpoznany. Mam na sobie bandamę ZUK-a. I jedna z dziewczyn skojarzyła mnie z postacią znaną jej wcześniej ze zdjęć z biegu. Hit.
Wymiana zdań, trochę śmiechu, i niestety pierwsze ostrzeżenie że nadchodzi niż co oznacza że szanse na szczyt niskie. Im się też nie udało.
Drugą grupę rodaków spotkałem przed potokiem. To dzięki im dowiedziałem się że aby bezpiecznie przejść przez potok muszę iść maksymalnie wysoko aż pojawi się moim oczom czerwona chusta. To miejsce oznacza że można bezpiecznie przejść. I słuchajcie tak faktycznie jest. Idąc pod górę wzdłuż potoku po jego lewej stronie docieram do miejsca z czerwonym punktem.

czerwony punkt

Nasi rodacy także na szczyt nie weszli. Pogoda spłatała figla. Cóż. Idę dalej. Po przejściu potoku przede mną rozpościera się polana i widoczne na niej namioty. Naliczyłem w sumie 7. Mijam je i dochodzę do czoła lodowca.

czoło lodowca

Nie zakładam jednak raków. Analizuję czas przejścia lodowca. Wybieram wariant z cofnięciem się na pobliską polanę. Rozbijam namiot. Jest już dobrze po 18. Zmęczenie dociera także do mnie. Nie wiem jak ale rozbijam namiot i padam. Nie jestem w stanie nawet ugotować sobie herbaty. Wrzucam coś na sucho do żołądka i odjazd.

nieżywym

polana przed lodowcem

Budzę się wczesnym rankiem. Herbata, śniadanko i w drogę. Okazuje się że na szczyt wybieram się ja i dwójka Ukraińców. Po dojściu do czoła lodowca u jednego z nich pojawia się objaw choroby wysokogórskiej. Wymioty, złe samopoczucie. Koledzy odpuszczają. Zakładam raki i w drogę. Czuję delikatną adrenalinę gdyż to moje przejście debiutanckie po lodowcu, w rakach, ze szczelinami. Wcześniej, przygotowując materiał do analizy przeczytałem że aby bezpiecznie przejść po tym lodowcu trzeba iść po śladach pozostawionych  przez konie. Konie z tragarzami przechodzą tą samą drogą zatem i ja idę ich śladem. Śnieg na lodowcu o tej porze jest jeszcze twardy, pomimo lipca jest go dużo. Krok po kroku w szybkim tempie mijając sporo szczelin docieram do moreny i tu delikatnie zapadając się w grząski piasek robi się trochę mozolnie. Jeszcze strome wejście po skałach i jesteśmy pod stacją Meteo. Czyli 3650 m.n.p.m.

koniec lodowca

jest dobsze

szczeliny

lodowiec

stacja Meteo

tablica pamiątkowa

Na lodowcu mijam trójkę wspinaczy ze Szwecji. Oni postanowili tylko dojść do stacji i wracają usatysfakcjonowani.
Ja bezpiecznie docieram, znajduję miejsce na rozbicie namiotu. Dość wymowny jest fakt że miało w tym miejscu stać mnóstwo namiotów a stoi jeden no i mój jako drugi który rozkładam.
Rozbijam go w miejscu do tego wyznaczonym, otoczonym z trzech stron kamiennym murkiem. Rozpalam maszynkę, gotuje herbatę, zjadam liofilizowany makaron i postanawiam zaatakować.
I w tym miejscu zakończę część pierwszą.
Będzie jeszcze ciekawiej. Zapewniam.
Jutro jadę na Openera. Red Hot Chilli Peppers. Foals. Sigur Ros i inni. Cztery dni muzycznej rozpusty. W niedzielę na finał Iron Maiden we Wrocławiu.
A że czas mistrzostw europy to Polska do boju w czwartek z Portugalią i finał z ich udziałem z moimi faworytami z Islandii.

Do posłuchania z ostatniej płyty Red Hotów: Dreams of a Samurai
Red Hot Chilli Peppers Dreams of a Samurai

GOTT SNJOR – jak powiadają Islandczycy.